SPŁYW RZEKĄ NERL W SERCU ROSJI.

Celina Mróz (autorka tekstu)  http://www.moje-kajaki.net/

Dlaczego popłynęliśmy Nerlą?

Planowanie naszych spływów to moja ulubiona rozrywka pomiędzy wyprawami: czytam przewodniki, oglądam mapy, studiuję historię kraju, do którego zamierzamy się wybrać. Decydując w roku 2001 popłynąć w Rosji, zainteresował mnie rejon “Złotego Pierścienia”. To współczesna nazwa obszaru na północny – wschód od Moskwy, który pełnił rolę centrum politycznego, kulturalnego i religijnego Rusi w XII i XIII wieku, po osłabieniu Kijowa, a przed przeniesieniem stolicy do Moskwy.

W albumie o Rosji natknęłam się na zdjęcie cerkwi Pokrova na Nerli. Cerkiew ta, po polsku pod wezwaniem Opieki Matki Boskiej, wydała mi się doskonale piękna. Urodę jej podkreślało malownicze usytuowanie na łące nad rzeką Nerl. Dlaczego nie mielibyśmy do niej dopłynąć kajakiem?

Jaki jest najlepszy rosyjski samochód?

Z pomocą “Pascala” przygotowałam plan przejazdu z Białoruskiego Dworca w Moskwie, na który przybywają pociągi z Polski, do Pierieslawia Zaliewskiego. Z tego miasteczka oddalonego od stolicy o 150 kilometrów na północny - wschód miała rozpocząć się nasza rosyjska wyprawa. Zamierzaliśmy pojechać wpierw metrem z przesiadką na stacji Kurskiej do głównego dworca autobusowego Szczołkowskiego, dalej autobusem do Pierieslawia, na koniec wózkami na biwak. To co w pociągu wyglądało łatwo, po wyjściu na żar ulicy okazało się trudem ponad nasze siły. Nad Moskwą rozsiadł się głęboki wyż, o którym słyszeliśmy już w Gdańsku i słońce grzało niemiłosiernie. Pokiwaliśmy smętnie głowami nad bardzo wąskimi bramkami wejściowymi do metra; z naszymi olbrzymimi worami nie było szans abyśmy się przez nie przedostali.

Wiedzeni z Jarkiem wspólną myślą wypatrzyliśmy przed dworcem “Żiguli” z bagażnikiem; zamiast metrem dojedziemy do autobusu taksówką! “Żiguli” - to nasza ulubiona marka; po ukraińskich doświadczeniach jesteśmy pewni, że w taki samochód zapakujemy się w czwórkę z całym kajakarskim ekwipunkiem. Ładowaliśmy bagaże w ukropie lejącym się z nieba. Gdy rozsiadłam się w rozgrzanym wnętrzu samochodu, zaświtała mi myśl-“A może pojechalibyśmy tym samochodem do samego Pierieslawia?” Zapytałam kierowcę o cenę – 2500 rubli czyli 80$. Możliwość pojawienia się w ciągu trzech godzin nad jeziorem, była bardzo kusząca. Natomiast nasze losy na Dworcu Szczołkowskim niepewne; nie znaliśmy godziny odjazdu autobusu ani czy się nim zabierzemy. Po krótkim wahaniu, przeważyła wygoda i zgodziliśmy się na cenę. I rzeczywiście, kierowca migiem z całym majdanem dowiózł nas na łąkę nad jeziorem Plieszczieewo, gdzie rozbiliśmy namioty i wypiliśmy pierwszy kubek biwakowej kawy na rosyjskiej ziemi.

Wobec takiego sukcesu nie było w ogóle dyskusji, jak z Pierieslawia Zaliewskiego dojechać nad Nerlę. Po dniu zwiedzania zamówiliśmy na ósmą rano taksówkę, którą zostaliśmy dowiezieni na piękny biwak przy moście przez rzekę, w pobliżu wioski Plieczewo, 20 kilometrów od Pierieslawia. Stąd zaczynaliśmy spływ.

Polowanie na rosyjskich kajakarzy.

Na Nerli wypatrywaliśmy rosyjskich kajakarzy; chcieliśmy spędzić wspólny wieczór przy ognisku, porozmawiać i pośpiewać. Naszym zdaniem bez takich spotkań spływ jest nieważny. Płynąc pierwszego dnia zauważamy na brzegu odpoczywającą trzyosobową załogę pontonu z olbrzymim psem. Machamy do siebie i wyjaśniamy, przekrzykując wściekłe ujadanie, skąd my, dokąd oni. Wieczorem na biwaku widzimy przepływający znajomy ponton. Jest już późno, Jarek zaprasza ich na nasze miejsce. Stamtąd tłumaczenia, że zły pies, że prąd uniósł ich już za daleko, ale przyjdą wieczorem. Czekamy na próżno. Rano wpada sam kapitan pontonu, Wiktor. Rozmowa płynie wartko. Wspólny biwak jest niemożliwy z powodu psa, który gryzie nawet swoich właścicieli. Żona Wiktora wybiera się przed południem malować zrujnowaną cerkiew w wiosce, którą wczoraj mijaliśmy i obiecują zaglądnąć w drodze powrotnej. Widzimy ich ostatni raz jak maszerują ze sztalugami w stronę cerkwi. Niestety pozostają na rzece gdzieś z tylu za nami – pierwsza próba nieudana.

Kolejnego dnia wyprzedzamy sznur pontonów – rodziny z dziećmi. Witamy się, przedstawiamy. Późnym wieczorem, siedząc przy ognisku, zauważamy, że jeszcze płyną. Czy to przypadek, czy Rosjanie z reguły są na wodzie do późnego wieczora? Proponujemy biwak przy nas, ale z odpowiedzi wynika, że mają w planie nocleg niżej. W rewanżu zapraszają nas do siebie z rana. Następnego przedpołudnia płynąc, rozglądamy się, ale po ich biwaku nie ma śladu. Czyżby znowu niepowodzenie? Dogoniliśmy ich na wodzie po godzinie. Pochwyciliśmy pomiędzy siebie ostatni z szeregu ponton z bardzo sympatycznym małżeństwem Olgiem i Leną z Iwanowa i zaproponowaliśmy wypicie butelki szampana na wodzie. Bez wahania się poddali. Rozpoczęły się toasty, wspólne śpiewanie, wymiana adresów. Zostawiliśmy naszych nowych przyjaciół starających się uparcie płynąć pod prąd.

Ile jest komarów nad Nerlą?

Przetrząsnęłam rosyjskie strony kajakarskie w Internecie i znalazłam sprawozdanie ze spływu naszą Nerlą. Przy okazji przeglądnęłam, i ciekawe, i nudne opisy setek rosyjskich rzek od Białorusi po Kamczatkę i od Półwyspu Kolskiego po Kaukaz i Gruzję. Komary i muszki to temat, który ustawicznie pojawiał się w tych relacjach. Jeżeli sami Rosjanie obawiają się tej plagi, to i my musimy się zabezpieczyć, pomyślałam. Wzięłam ze sobą antyśrodki, a Jarek chyba najbardziej przestraszony pociął własną firankę w kuchni na moskitiery. Tak uzbrojeni wyruszyliśmy na rzekę, a tam z rzadka pojawiał się osamotniony komar. Chcąc jednak u naszych znajomych w Polsce wywołać strach przed żarłocznością rosyjskich komarów, zrobiliśmy sobie zdjęcie w moskitierach, zapominając, że stajemy przed obiektywem w kostiumach kąpielowych. Lęk przed komarami okazał się przesadny jak wszystkie nasze obawy przed wyjazdem.

Przesłanie Aleksandra Newskiego.

Płynęliśmy już osiem dni Nerlą. Codziennie wypytywałam wędkarzy o nazwy miejscowości, aby choćby w przybliżeniu znać nasze położenie. Dzisiaj powinniśmy przypłynąć do Kidekszy u ujściu rzeki Kamienki do Nerli. Nad Kamienką, cztery kilometry wyżej leży Suzdal – cel naszej wędrówki. Z dala nad polami wyłania się szczyt cerkwi. Czy to już świątynia Borysa i Gleba w Kidekszy, pozostałość po rezydencji Jurija Dołgorukiego z XII wieku – najstarsza cerkiew w okolicy? Kręcimy się z korytem rzeki. Wieża przesuwa się do przodu, potem w prawo, zmierza do tylu, w końcu wraca na lewy brzeg. Cerkiew, jak zawsze, malowniczo usytuowana na skarpie nad rzeką. To tło, a na pierwszym planie widzimy czarną limuzynę i dwóch prawosławnych świętobliwych mężów. Czarne szaty i czapki, długie brody, skórzane pasy, różańce, krzyże na piersiach. Ten ważniejszy oddaje się rozmyślaniom wpatrzony w płynącą u stóp rzekę, drugi z szacunkiem trzyma się o dwa kroki z tyłu. Złapałam za aparat i trzasnęłam dwa zdjęcia. Przejęta pięknem obrazu zaniemówiłam, a przecież zagadywałam zazwyczaj do wszystkich osób na brzegu. Jarek nie chcąc minąć ich bez słowa, rzekł, oczywiście po rosyjsku. –“Jesteśmy z Polski, płyniemy kajakami Nerlą do Bogolubowa aby poznać zabytki starej Rusi.” Dostojnik pozostał nieporuszony. Po chwili, kiedy wydawało się, że nic do niego nie doszło, słyszymy słowa wypowiedziane z powagą i namaszczeniem - “Już Aleksander Newski powiedział: Rosja serdecznie przyjmuje gości, ale jeżeli ktoś przybywa do niej z mieczem, to Rosja wita go mieczem.” Jarek zdążył zripostować, że on przypływa tylko z wiosłem. Woda poniosła nas dalej. Tak zostaliśmy przywitani w Kidekszy na przedpolach Suzdalu, takiej sceny nie moglibyśmy sobie wymarzyć.

Dlaczego nie wpłynęliśmy Kamienką pod wały kremla w Suzdalu?

Według mapy tuż za cerkwią w Kidekszy powinno być ujście rzeki Kamienki, nad którą położony jest Suzdal. Dlaczego nie popłynąć nią pod prąd i postawić namioty na tle suzdalskiego soboru? Jaka jest Kamienka; wąska czy szeroka, zarośnięta czy czysta, bystra czy wolna? Z mapy widać tylko, że bardzo kręta. Być może bardziej realne będzie znalezienie dwudniowego biwaku nad Nerlą w Kidekszy i z niego robienie wypadów do Suzdalu? Szukamy koryta Kamienki. Brzeg jest na głucho zarośnięty trzcinami, żadnej szpary, żadnej przesieki. Płyniemy powolutku, czując, że prawdopodobnie mijamy dopływ. Na skarpie za gęstą zielenią widać domki. Decydujemy się dobić do solidniejszego pomostu aby zasięgnąć języka. Wiesiu zostaje przy kajakach. Idziemy w górę stromego zbocza wąską ścieżką pośród pokrzyw, dalej jest łąka, wyżej ogród z kwiatami i szklarenką. Pośrodku stoi nieduży dom z drewnianych bali, otwarte drzwi werandy zapraszają do wejścia. Pokręciliśmy się niezauważeni tam i z powrotem pomiędzy grządkami. Ania domagała się aby koniecznie załatwić biwak na trawniku w ogródku. Miejsce było przednie, ale czy się uda? Jarek zapukał do drzwi. Wyszła pani w średnim wieku z bardzo grzecznym psem rasy collie. Zaczynam od wprowadzenia, potem idą wyjaśnienia i na koniec pytanie, gdzie jest ujście rzeki Kamienki oraz czy można podpłynąć nią pod prąd do Suzdalu. Właścicielka daczy, kulturalna, trochę przestraszona naszym wtargnięciem pani, idzie z nami na pomost, kątem oka sprawdzając, czy rzeczywiście są kajaki. Tłumaczy, że rzeczkę przegapiliśmy, a dopłynąć nią do Suzdalu oczywiście można. W tym momencie Jarek strzela ryzykowne pytanie, czy moglibyśmy rozbić namioty u niej w ogródku. Pani waha się, ale zgadza. Radość nasza nie ma granic. Mamy bezpieczny biwak w pięknym miejscu i będziemy mogli w czwórkę zwiedzać Suzdal. Wpraszamy się na wieczór do daczy. Tak poznajemy męża gospodyni, narodowego artystę Rosji i honorowego obywatela miasta Włodzimierza.

Historia o przepitych klawiaturach.

Po napisaniu przed spływem kilkudziesięciu e-mailów w cyrylicy, wiedzieliśmy, że potrzebne nam są klawiatury z rosyjską czcionką. Umyśliliśmy sobie kupić je na koniec wyprawy we Włodzimierzu.

W Suzdalu po ośmiu dniach wiosłowania używaliśmy “portowego życia”. Zjedliśmy obiad w najlepszej restauracji w mieście, smakując rosyjskich specjałów. Knajpy, do których po prawdzie wcale w kraju nie zaglądamy, były zdecydowanie tańsze niż w Polsce. Ja i Ania sprawdzałyśmy to skrupulatnie w jadłospisie przed zamówieniem potraw – do nas należy odpowiedzialność za finanse grupy. Na kawę i deser zaszliśmy do kolejnego lokalu “Charczewy”, czując się pewnie i swobodnie po zjedzonym obiedzie, wypitym piwie oraz z plikiem rubli w kieszeni. Nasz kapitan Jarek, na co dzień ten z nie najbogatszych, a podejrzewam, że i “liczykrupa”, w Rosji gotów był poszaleć, małym oczywiście kosztem. Na naszą zgubę podszedł do barku i zamówił u kelnera najlepsze wino, nie dopytując się o cenę, grając udanie rozrzutnego zagranicznego turystę. Na jego usprawiedliwienie powiem, że codziennie piliśmy szampana albo wino kupowane w sklepach za około 2 $ butelka. Natomiast pozostała trójka straciła czujność i nie sprawdziła ceny. Być może miała na to wpływ dominująca osobowość naszego kapitana. A dopowiem, że Ania i Wiesiu powinni być bardziej nieufni po drobnych oszustwach w sklepach, które im się przydarzyły. Ania po kupieniu dziesięciu jajek, odkryła na biwaku, że ma ich w woreczku tylko osiem. Znowu Wiesiu przy wydawaniu reszty ze 100 rubli dostał mniej o 10 rubli. Co prawda sprzedawca po zwróceniu uwagi bez dyskusji oddał brakujący banknot. Zdarzenia te rozżaliły ich bardzo, ale widocznie nie nauczyły ostrożności. Summa summarum rozbawieni i w dobrych humorach straciliśmy głowy, lekkomyślnie nie dopytując się o cenę. Przytomny był tylko kelner - naciągacz, który podał nam, najdroższe, jakie miał w karcie wino. Czy równie dobre nie wiemy, bo na winach znamy się słabo. Wypiliśmy, Ania zresztą narzekając, że nasz zwyczajny “Kagor” jest znaczne lepszy. Dochodzi do płacenia, a tu kwota wychodzi niebotyczna, więcej niż za obiad. Dlaczego na Boga, dlaczego? “To wino gruzińskie z najlepszego rocznika” – wyjaśnia barman - oszust. Złapaliśmy się za serca i kieszenie, ale co było robić, z żalem i bólem zapłaciliśmy. Miny mieliśmy nietęgie. Jeden kieliszek był droższy od klawiatury, którą każdy z nas pragnął nabyć. Wracaliśmy jak rozbitkowie, którzy stracili wszystko. Dodam, że w parę dni później, kiedyśmy się trochę uspokoili i na nowo przeliczyli fundusze, klawiatury zostały jednak kupione.

Biwak w wielkim mieście - we Włodzimierzu.

Nasz spływ kończył się pod Bogolubowem. Było jasne, że stamtąd, ruszając nawet o świcie, nie zdążymy na pociąg z Białoruskiego Dworca do Polski o 15.58. Ja byłam zdania, że należy na noc przed odjazdem zamówić hotel w Moskwie. Ale przeważył, jak zazwyczaj, pogląd kapitana Jarka, że będziemy nocować pod gołym niebem we Włodzimierzu przy dworcu, a rano “jakoś” uda nam się dojechać do Moskwy. Dla niego nocleg w hotelu jest plamą na honorze kajakarza.

Po dwóch dniach biwaku u stóp cerkwi Pokrowa na Nerli Jarek z Wiesiem zamówili następne “Żiguli”, tym razem z przyczepką, aby dowiozło nas do Włodzimierza. O umówionej godzinie samochodu wraz z kierowcą Dimą, byłym pracownikiem kołchozu, nie ma!

Jarek i Wiesiu ponownie wyruszają do Bogolubowa po zastępczy transport. Bogolubowo to dziura. Jak nam potem opowiadają, mimo przeczesania wszystkich zaułków, szop czy garaży odpowiedniego samochodu z bagażnikiem albo przyczepką nie udaje im się znaleźć. Umawiają się w końcu z ojcem Andriejem, prawosławnym zakonnikiem z monastyru, że nas dowiezie pielgrzymim busem. Po dwóch godzinach opóźnienia nadjeżdża jednak Dima. Bardzo się dziwi, że spokojnie na niego nie czekamy – “przecież tak czy inaczej cały czas odpoczywamy”. Na szczęście w ciągu piętnastu minut nadciągają i nasi panowie. Dziękujemy ojcowi Andriejowi za chęć pomocy i ruszamy z Dimą.

Droga od Pokrowy to rozjeżdżona łąka: doły i górki w glinie. Mimochodem wyjaśnia się, dlaczego nie było przy cerkwi autobusów z turystami. Droga (trudno nazwać to drogą) - powiedzmy: trasa, po nocnym deszczu zrobiła się z wielu powodów nieprzejezdna dla autobusów. Najważniejszym z nich to wielka dziura pod wiaduktem, wypełniona wodą. Wykopanie w drodze pod wiaduktem dołu jest tutaj bardzo częstym sposobem na powiększenie światła przejazdu, ale metoda ta ma pewne wady; po każdym deszczu w zagłębieniu gromadzi się woda, utrudniająca ruch samochodów.

Z powodu remontu mostu na rzece Klaźmie mamy tylko dwie możliwości dojazdu do Włodzimierza: albo promem na skróty, albo pod wiaduktem dookoła. Dima wybiera prom. Jedziemy tymczasowym traktem przez pole. Na wybojach kolebią się w obie strony samochody. Nadjeżdżający od strony promu mruga światłami i woła wychylając się z szoferki: “Dima, prom złamałsia”. Oddychamy z ulgą, ze nie złamał się pod nami. Jednak Jarek wyjaśnia, że znaczy to po prostu “rozwalił się”. Zawracamy i wjeżdżamy pod wiadukt. Woda powyżej kół. Przy odwodnieniu tego miejsca pracuje już ojciec Andriej z ekipą. Jest to walka o możliwość dowozu pielgrzymów z Bogolubowa do Pokrowy czyli o źródło dochodów ojca Andrieja i monastyru

Za Bogolubowem wkraczamy w przemysłowe przedmieścia Włodzimierza. To industrialne piekło. Samochód kołysze się w koleinach wijącej się między fabrykami drogi; wpierw nierówno wybetonowany kawałek, dalej wzgórek skruszałego asfaltu, gdzieś rzucono kilka prefabrykowanych płyt, za zakrętem największy dół zasypany okruchami cegieł. Wokół hale z wybitymi szybami, sypiące się żelbetowe konstrukcje z obnażonym zbrojeniem, rdzewiejące suwnice, zwały złomu, gruzu i śmieci, wyszczerbione i łatane ogrodzenia. Kulę się z przerażenia; Jarek przywołuje mnie do pionu: - “Przecież na końcu drogi czeka na nas piękny biwak nad rzeką Klaźmą.” Nie znajdujemy co prawda zielonej łączki nad rzeką, ale wkrótce stawiamy obóz w gęstych zaroślach przy nadbrzeżnej drodze. To nieużytki i ogródki graniczące ze zdewastowanymi terenami zajętymi przez przemysł. Miejsce ma jedną zaletę; ponad naszymi namiotami góruje potężna skarpa z dworcem kolejowym na szczycie. Do stacji we Włodzimierzu jest tuż, tuż. Powoli się zadamawiam, napięcie opada.

Operacja – “Pociąg do Moskwy.”

Nasz spływ był właściwie bajką, ale na każdej wyprawie jest kilka momentów, które decydują o powodzeniu. Jeżeli przejdzie się je gładko, nawet nie warto o nich wspominać, ale jeżeli się nie uda, mogą być problemy.

Ja odpowiadam za logistykę i dlatego trzymałam w ręku cały plik biletów naszej grupy od Gdańska do Moskwy i z powrotem; razem jedenaście bardzo cennych blankietów. Wsiadaliśmy w Warszawie do pociągu do Moskwy. Sprawdziłam numery wagonów; mamy trzy miejsca w wagonie siódmym i jedno w trzecim. Decydujemy, że wszystkie bagaże będą w wagonie numer siedem. Wsiadanie do pociągu jest w naszym przypadku zawsze ekscytującą i nerwową przeprawą. Mamy na czwórkę osiem worów plus dwa składane wózki. Wory są tak ciężkie, że tylko mężczyźni dają radę wnieść je do wagonu, a mężczyzn jest tylko dwóch. Do tego dochodzi niewiadoma - pozycja na peronie naszego wagonu.

Pociąg przyjeżdża, panom zgrabnie udaje się wejść z bagażami, nawet zaczynają już akcję przemieszczania worów z przedsionka do przedziału. Ja stoję jeszcze na peronie i razem z panem z Warsu gorączkowo przewracamy plik biletów. Ani ja, ani konduktor nie możemy odnaleźć tych właściwych. W końcu na minutę przed odjazdem wykrywa się, że mamy wszystkie miejsca w wagonie trzecim. Co robić? Prowadzący wagon każe nam się przenosić. W gorączce wory są wynoszone po głowach pasażerów. Jarek załadowuje sobie po dwa wory na plecy i ramiona. Drobiąc usiłuje biec do przodu. Ja trzymam za poręcz drzwi, żeby zawiadowca widział, że jeszcze wsiadamy. Gdy Jarek dochodzi, podaje mi z peronu wory, a ja nie patrząc, rzucam je w przedsionku na podłogę jeden za drugim. Niestety przygniatam cudze siatki i pozostawioną marynarkę jakiegoś eleganta. Wstrzymujemy na kilka minut odjazd pociągu relacji Warszawa - Moskwa. Po tej akcji jestem tak zmęczona, głównie psychicznie, że idę do przedziału i opadam na ławkę. Zupełnie nie zwracam uwagi na rozwścieczonego jegomościa od marynarki, który awanturuje się nade mną. Przyznaję się, zawiniłam, ale dlaczego nikomu oprócz mnie nie chciało się zaglądnąć do tych biletów.

Drugi dramatyczny moment był we Włodzimierzu, kiedy czekaliśmy na zamówioną taksówkę. Wstaliśmy o świcie. Samochód tym razem “Wołgę” mieliśmy uzgodniony na szóstą, na wszelki wypadek dużo wcześniej. Droga samochodem z Włodzimierza do Moskwy zajmuje około czterech godzin. Ale co będziemy robić, kiedy kierowca tak jak Dima nie pojawi się? Czy czekać, czy szukać kogoś zastępczego? Koleją już nie zdążymy. Pociąg z Włodzimierza przyjeżdża do Moskwy na dworzec Kurski. Z niego na Dworzec Białoruski trzeba przejechać ze wschodu na zachód w poprzek przez całą ogromną Moskwę. I tak musielibyśmy brać taksówkę. Czekamy w napięciu. Niespokojny jest nawet Jarek chociaż udaje całkowite opanowanie i obnosi się z postawą “jakoś to będzie”. Żeby nam nie pokazywać swojego zdenerwowania, wychodzi naprzeciw spodziewanej “Wołdze”. Na szczęście po chwili podjeżdża samochodem. Kierowca przyjechał punktualnie. Kamień spadł mi z serca. Po cichu układałam już sobie w głowie plan batalii “Pociąg do Polski”.

Granica polsko – białoruska.

Kierując się radami rosyjskiego konsula, jechaliśmy na spływ do Rosji z wizami. W konsulacie wydano każdemu z nas bardzo poważnie wyglądający dokument, składający się z trzech części, z których dwie wizy: wjazdową i wyjazdową opatrzono naszymi zdjęciami. Na granicę czekaliśmy ze spokojem, ciekawi jedynie, jak zadziałają nasze dokumenty. Białoruscy pogranicznicy, który kontrolują przy wjeździe na Białoruś, również w imieniu Rosji, wielce nasz rozczarowali. Jarka, który jechał w sąsiednim przedziale w ogóle pominęli, natomiast wizami pozostałej trójki nie byli wcale zachwyceni. Oglądnęli je ze wszystkich stron, z niezrozumiałym dla nas uśmiechem, mówiąc – “To jest wiza rosyjska, a co macie na przejazd przez Białoruś?” Oddali je, nie odrywając wizy wjazdowej i poszli dalej wzdłuż pociągu. Zostawili nas z wątpliwościami – “Potrzebne są wizy, czy nie?” W jaki sposób zdobyliśmy wizy Jarek opisał w relacji “Jak uczyniliśmy wyjazd do Rosji możliwym.”

Teraz wracamy po spływie i przekraczamy znowu granicę białorusko – polską z lekkim niepokojem. Na wizie w trzech miejscach jest napisane, że po przyjeździe do Rosji w ciągu 72 godzin należy się zameldować. My tego nie zrobiliśmy. Jarek upierał się, że meldowanie miałoby sens, jeżeli mieszkalibyśmy w hotelu albo u kogoś na kwaterze, ale jak nas mogą zameldować nad Nerlą pod krzakiem? Uważał, że bezpieczniej trzymać się z dala od urzędów. Pozostała trójka chętnie by się poddała obowiązkowi meldunku, ale bez Jarka, który najlepiej z nas zna rosyjski, a ponadto posiada duże talenty dyplomatyczne, wyzwania tego nie mieliśmy odwagi podjąć. W rezultacie znaleźliśmy się oko w oko z białoruskimi pogranicznikami bez meldunku.

W przedziale obok nas słychać kłótnię po rosyjsku i angielsku, przerywaną kobiecym płaczem. Zaprzyjaźniona konduktorka wyjaśnia, że to Amerykanki nie zameldowały się i muszą zapłacić karę. Hm, co z nami będzie? Przy kontroli naszych dokumentów nie ma na szczęście mowy o meldowaniu. Daje się za to zaobserwować pewne zakłopotanie, co zrobić z naszymi wizami. Widocznie są to dokumenty nietuzinkowe i brakuje procedury postępowania. Za naszymi plecami trwa dyskusja, czy zabrać całe wizy, czy tylko oderwać wyjazdową. W tym rozgardiaszu mnie zwracają wizę wjazdową, reszcie zabierają wszystko. “To mi się udało” – myślę – “będę miała pamiątkę do albumu.” Pogranicznicy zostawili nas z wątpliwościami, czy były nam wizy niezbędne. Nie wiem, ale przejechaliśmy tam i z powrotem bez żadnych kłopotów.

Czy można przewozić baboczki przez granicę?

Po pogranicznikach przechodzą przez przedziały białoruscy celnicy. Do mnie dosiada się jeden i przepytuje, skąd jedziemy. Recytuję więc wyuczone kwestie – “Pływaliśmy kajakami i mamy ze sobą sprzęt, namioty i śpiwory.” Urzędnik zainteresował się i pyta, czy wiozę “baboczki”. “Baboczki” – zastanawiam się chwilę. “Pewnie mu chodzi o maje babuszki - matrioszki?” “Mam dwie, a właściwie czternaście” – odpowiadam. W oczach mu błysnęło. “To pokażitie” – poleca. W tym momencie wkracza z wyjaśnieniami Jarek, który na korytarzu przysłuchiwał się naszej rozmowie: “To nieporozumienie, Celina ma laleczki – matrioszki a nie baboczki” I co się okazało “baboczki” to motyle!

Dlaczego popłynęliśmy Nerlą?

Nikt z rosyjskich wodniaków, których poznaliśmy przez Internet nie pochwalał mojego wyboru spływu Nerlą. Fakt - jest to rzeczka podmoskiewska płynąca 200 kilometrów od stolicy. W listach krytykowali, że jedynie w górnym odcinku przepływa przez lasy, dalej idzie przez pola i łąki, pomiędzy wioskami. Ostrzegali że, w drugiej połowie rzeki nie znajdziemy już miejsca na biwak, nie ma lasów, a w związku z tym brak drzewa na ogniska. Utyskiwali, że rzeczka płytka, wolna, trzeba będzie dużo się nawiosłować. Najbardziej rozpaczali, że na brzegach duże zagęszczenie mieszkańców. Mój genialny pomysł zwiedzania Złotego Pierścienia z Nerli nikogo nie zachwycił. “I co będziecie z zagranicznym turystami odwiedzać świątynie i restauracje Suzdalu?!”

Potem już na spływie każdy napotkany nad rzeką Rosjanin, martwiąc się o nas, przestrzegał, że poniżej osady Pietrowskij nie ma lasów, biwaków i drewna na ognisko. Radzili nam brać gałęzie na kajak. Na pewno jesteście ciekawi jak było poniżej, w tej strasznej krainie bez lasów, biwaków i drewna. Wcale nie tak beznadziejnie; laski były dużo rzadziej, w nich biwaki dużo brudniejsze niż wyżej, było nawet suche drewno. Do zagajników przyjeżdżali tłumnie samochodowi turyści, ale dało się ich tylko słyszeć, a nie widzieć. Natomiast potwierdzam - rzeczywiście poniżej nie spotkaliśmy żadnych wodniaków. Ta anegdota pokazuje, jak rosyjski kajakarz jest rozpieszczony; pływa tylko w lasach i to co piękniejszych, a biwaku bez ogniska po prostu sobie nie wyobraża.

W obszernej korespondencji internetowej otrzymanej przed wyprawą niektórzy Rosjanie namawiali nas do zmiany trasy. Od nazw proponowanych rzek kręciło mi się w głowie. Inni znowu chcieli nas zabrać ze sobą na spływ. To miała być Karelia, półwysep Kolski, Buriatia, subpolarny Ural a nawet Kamczatka. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym tam pojechać. Określenie – Nie spotkacie tam przez dwa tygodnie żadnego człowieka” było formą największej pochwały, a stwierdzenie – “Brak osad i sklepów, przeżycie zapewnia zbieranie jagód i grzybów, łowienie ryb i polowanie.” powinno według nich wzbudzić w nas entuzjazm.

Nie zmieniliśmy jednak planów. Jak na pierwszą samodzielną wyprawę do Rosji nawet spływ Nerlą stanowił dla nas wyzwanie. Przyznaję, Nerl to łatwa i bezpieczna rzeczka, ale jednak 1400 kilometrów od domu i to się liczy!

Moje marzenie się spełniło – dopłynęliśmy kajakami Nerlą dwa kilometry za Bogolubowo i postawiliśmy namioty u stóp cerkwi Pokrowa na Nerli. Nie rozczarowała mnie. Była doskonale piękna. Chodziliśmy ją oglądać, i z rana, i z wieczora. Na łące królowała tylko ona i jej odbicie w lustrze wody.

To były nasze dwa ostatnie biwaki nad rzeką. Parę kilometrów dalej Nerl wpada do Klaźmy, potem Klaźma do Oki , a Oka do Wołgi. Płynęliśmy dopływem dopływu dopływu Wołgi.

kontakt z uczestnikami spływu:

http://www.moje-kajaki.net/

F strona główna