Dniestrem nad Morze Czarne

Autor tekstu: Jarosław Frąckiewicz   http://www.moje-kajaki.net/

Locja, trasa spływu

Odcinek Dniestru: Dubossary - Biełgorod Nadniestrowski, był dla mnie ostatnim, nieznanym fragmentem rzeki. Uczestnicząc w poprzednich latach w dwóch wyprawach, dotarłem do Dubossarów, wyzwaniem pozostawał dolny odcinek rzeki. Tego lata postanowiłem zrealizować zamierzenie spłynięcia Dniestrem do samego morza, cichuteńko zakładając, że może uda się dopłynąć do Odessy. Samotniczy spływ Dniestrem odbył się w dniach od 24 sierpnia do 3 września, nie wliczając w to dni poświęconych na dojazd i powrót znad rzeki. Wypady kajakowe na Dniestr i w ogóle na część zachodnią Ukrainy, są niezwykle ułatwione ze względu na kursujący stale latem wagon pomiędzy Gdańskiem a Odessą. Korzystając z tego połączenia, wysiadłem z pociągu w Kotowsku i ładując się do taksówki, niebawem wjechałem do Naddniestrza, by po krótkiej chwili znaleźć się ostatecznie u brzegu rzeki w Dubossarach.

Wychodząc na wodę w późne popołudnie, stwierdziłem z zadowoleniem, że rzeka niczego ze swej malowniczości, która nas wcześniej zachwycała, nie straciła. Nadal ciągnęły się wzdłuż zakoli wysokie wzgórza, często podchodzące wysoką skalistą skarpą do samego brzegu, naprzeciw której, po drugiej stronie rzeki sytuowała się rozległa, piaszczysta plaża, za którą rozciągał się, ginący po horyzont pas łąk. To, co nowe na tym odcinku rzeki, to wyspy, wzbogacające i upiększające krajobraz. Są one niekiedy tak rozległe, że wypasza się na nich bydło. Zapewne przez bród wprowadza się je na wyspy, gdzie pozostają przez całe lato. Dla kajakarza wyspy te są doskonałym miejscem na biwaki. Nurt właściwy dużej, nizinnej rzece; wiosłuje się równo, rytmicznie, ścinając zakola. Bystrza już nie występują, nie licząc jednego. Przepływa się je w gdzieś o parę kilometrów za Grigoriopolem. Woda tu szeroko rozlewa się, na rzece tworzy się bród, usiany kamieniami, pomiędzy którymi bez trudności daje się przepłynąć. Miejsce jest historyczne, o przejście to toczyły się długie i krwawe walki, upamiętnia je widoczny z rzeki pomnik.

Stopniowo, im bliżej Tiraspola, krajobraz zmienia się. Malownicze wzgórza znikają. Ich miejsce zajmują brzegi, tworzące wysoką, ciągnącą się w nieskończoność skarpę, porośniętą łozą i olchami. Wejście na taki brzeg jest niemożliwe, ale biwaki – łatwe i wygodne, trafiają się stale. Jest tak z tego powodu, że aby bydło mogło dostać się do rzeki, przekopuje się specjalnie kawałek skarpy. Nie każdy z takich wodopojów jest czynny, wiele z nich porośniętych trawą, pomijanych przy wypasie, może służyć jako dogodne wyjście na brzeg. Po paru dniach płynięcia, biwaki takie ustalają się jako norma. Zawsze gliniasty mazisty ił u samego brzegu rzeki, dalej wykopany w skarpie wodopój, wreszcie na górze stwardniała ziemia, na której zachowały się resztki zeschniętej trawy, ciągle te same olchy. Woda duża, poczynając od Bender zapewne żeglowna, o czym zaświadczają istniejące tam różne instalacje brzegowe i flotylla rzeczna, wszystko to jednak stoi i niszczeje. Monotonię takiego ciągnącego się aż na dwa dni za Tiraspol krajobrazu, przerwało przejście na Toruńczuk. Rzeka ta dosłownie wypływa z Dniestru i po 80 km z powrotem, nieco wyżej Majaków, do niego wpływa, na kilkadziesiąt kilometrów skracając drogę do morza. Wejście na tę rzekę jest niebywałą atrakcją, zwłaszcza po nużącym wiosłowaniu na Dniestrze. Obie rzeki przegradza bowiem uskok, nietrudny do przepłynięcia ale emocjonujący. Na nowej rzece z początku nie zauważa się istotnej odmiany. W swej części mołdawskiej Toruńczuk jest brzydszy od Dniestru, z którego co tylko wyniosłem się. Mija się ni to wioski ni to miasta, jakieś czynne bądź nieczynne zakłady przemysłowe, chmary wędkarzy. Wszystko to ma jednak usprawiedliwiać droga na skróty, na którą zdecydowałem się. Ale im bliżej granicy z Ukrainą, tym bardziej rzeka pięknieje i nabiera charakteru rzeki puszczańsko - bagiennej. Na brzegach coraz więcej drzew i krzaków, w końcu uświadamiam sobie, że tak zapewne przebiegać musi spływanie Amazonką, nie sposób bowiem przeniknąć w gąszcz zarastającej brzegi roślinności. Ludzi już prawie nie spotyka się, wyczuwa się bliskość granicy. Druga ukraińska część Toruńczuka jest kontynuacją tego, co rozpoczynało się u końca poprzedniej. Nadal jest ładnie ale puszczański charakter rzeki zostaje zastąpiony czymś, co przypomina mi Biebrzę. Brzegi bagienne, niedostępne, porośnięte sitowiem i trzciną. Z rzadka trafiają się kępy krzaków i olch. Ale wszędzie tam, gdzie tylko to możliwe, usadawia się wędkarz, wędkarz z namiotem i łodzią motorową, najczęściej całe towarzyskie grupy, tworzące malownicze obozowiska. Toruńczuk ma już przysłowiową opinię rzeki bogatej w rybę, na którą niczym do Mekki, ciągną rzesze “rybołowów”. Takim właśnie odcinkiem rzeki, płynąc cały dzień, wróciłem na Dniestr przed Majakami i po przygodach granicznych rozbiłem namiot na łąkach, 10 km przed Limanem Dniestrowskim, na końcu którego znajdował się Biełgorod Nadniestrowski, cel mojej wędrówki. Zamierzonego celu jednak nie osiągnąłem. Nie byłem w stanie pokonać na zalewie wiatru i fali. Po przewiosłowaniu nieomal wzdłuż i wszerz północnej części limanu, znalazłem się na powrót w Majakach. Z miejscowości tej nie trudno było przejechać do Odessy.

Z wiosłem w dłoni od rana do wieczora

Pływanie samotnicze w kajaku zwłaszcza w obcych krajach, ma swoja specyfikę. Wyraża się ona w tym, że dużo się pływa. Dzienne etapy wydłużają się, płynie się wiele godzin. Biwaki są coraz krótsze, sprawniejsze, co bym nie robił przed dziesiątą jestem na wodzie. Dobija się do brzegu pod wieczór i dnia pozostaje tyle, aby postawić namiot i sporządzić posiłek. W czasie pływania przerwy robi się tylko wówczas, kiedy jest to niezbędne: aby pójść po wodę, coś tam kupić. Będąc zmuszonym do wyjścia na brzeg, kajakarz z obawą pozostawia kajak na brzegu, nawet jeśli zostawia go pod czyjąś opieką, a i tak w drodze powrotnej ze sklepu, nie jest w stanie pozbyć się niepokoju, czy coś tam na brzegu nie stało się, więc spieszy się. Ostatecznie samotnicze kajakowanie sprowadza się do pływania i spania. Chcąc nie chcąc, podporządkowałem się temu rytmowi .

Nieustępliwe wiosłowanie po siedem godzin każdego dnia, pod ciągle palącym słońcem, w moim przypadku wymuszone było dodatkowo irytującym mnie brakiem postępów w spływaniu. Dystansu jakby nie ubywało. Dysponowałem mało przydatną mapą samochodową. Niemniej na jej podstawie określiłem etapy dzienne, nie dłuższe aniżeli 30 km, świadom, że są one umowne, ale dające pojęcie jak szybko płynę i gdzie się znajduję. Mało powiedzieć, że byłem tylko zdziwiony, kiedy po dwóch dniach płynięcia stwierdziłem, że uczyniłem niewielkie postępy. Pomimo planowania na mniej, aniżeli na więcej, stawało się jasnym, że spływanie w zakładanym porządku nie udaje się. Poruszony takim stanem rzeczy przykładałem się do wioseł z każdego dnia coraz staranniej. Dało to w rezultacie taki skutek, że w piąty dzień zmagań widziałem siebie już tylko jako typową maszynę do spływania.

Tajemnica moich można tak nazwać niepowodzeń, wyjaśniła się nieco później. Rzecz w tym, że Dniestr w swej części nizinnej niesamowicie “pętli”, zawija, meandruje. Wisła z Bydgoszczy do Gdańska w porównaniu z Dniestrem jest rzeką prostą jak strzała. Tymczasem na mojej mapie Dniestr został drastycznie wyprostowany. Wydzielone na takiej mapie 30 km odcinki powinny być zapewne mnożone razy dwa. Myślę zatem, że codziennie spływałem ponad 50 km, a i tak normy nie wyrabiałem, poszerzając różnicę pomiędzy planowanym a rzeczywistym przebiegiem spływu.

Nieświadom jeszcze przyczyny mych marnych postępów na wodzie, dopływam szóstego dnia do Tiraspola, mocno zmęczony narzuconym sobie tempem . Myśl, że za parę dni miałbym dojść do Odessy uznałem za fantazję, którą nie ma co sobie zawracać głowy. Oby tylko udało się dotrzeć do Biełgorodu. Nadzieja ta wzrosła niepomiernie, kiedy od zebranych w ośrodku kajakowym, do którego przybiłem, usłyszałem krzepiącą wiadomość, że można wydatnie skrócić trasę wchodząc na znajdujący się poniżej Tiraspola Toruńczuk, rzekę jak wspomniałem wcześniej, wypływającą i wpływającą do Dniestru. To była myśl, zatem nie wszystko jeszcze stracone. Trzeba więc się spieszyć. Szybko biegnę do miasta, robię zakupy na rynku położonym nieopodal centrum stolicy Naddniestrza i powracam do kajaka. Skoro może być jeszcze dobrze, nie pozwalam sobie na jakiekolwiek luzy, wiosłuję do wieczora. Dzień jak co dzień.

Na każdym spływie jest jakiś etap, który ostatecznie rozstrzyga, czy zamierzane cele mogą być osiągnięte. Jest to faza krytyczna spływu, można tak powiedzieć i pojawia się ona nawet wówczas, kiedy etap od etapu niczym od siebie nie różnią się. Tak było i w moim przypadku, etapem prawdy stał się kolejny dzień, przebiegający wedle rytmu, który może uchodzić za przykład ekstremy w kajakarstwie. W dniu tym wstaję jak zwykle z rana, rozniecam ognisko i gotuję wodę na kawę. Podczas jej picia rozmyślam sobie, o wszystkim i o niczym, to taki rodzaj komfortu. Zaraz po tym kręcę kaszę manną, smakowitą oczywiście. Szybko zbieram rzeczy do kupy i rozmieszczam w kajaku. Jest dziewiąta, ale na wodę nie schodzę. Jeszcze godzina angielskiego, pełnym głosem, żeby dobrze niosło się po rzece. O dziesiątej już płynę. Brzegi monotonne, tylko łozy i olchy. Kręcę się Dniestrem po okolicy, zataczając koło to raz w jedną stronę, to w drugą. Nic się nie dzieje, około szesnastej czuję się znużony, marzy mi się biwak. Nagle czuję, że zaczyna dmuchać z tyłu. To niebywała gratka, przegapić czegoś takiego nie można. Biorę się z energią do wioseł, sil dodaje myśl, że przybliżę się znacznie do Toruńczuka. Już mknę do przodu popędzany wiatrem, ścinam zakola. Kiedy na pętli Dniestru trafia się wiatr z przodu - skaczę na falach. Jakbym nie zauważył, że zaczęło ciemnieć, zrobiło się chłodno. Poszukiwania biwaku powinienem był zacząć o wiele wcześniej. Nie grymaszę, decyduję się na jakąś parszywą łączkę - wszędzie ślady po ogniskach, wysokie drzewa, brak trawy. Wydostaję się poprzez błoto na skarpę, wnoszę, rozkładam, stawiam itp. Wieje tak, że strawę przyrządzam na gazowej maszynce, ukrytej przed wiatrem w kajaku. Nie wiem gdzie jestem, ile przepłynąłem. Walę się do namiotu i zasypiam, słysząc jakieś głosy dochodzące z drugiego brzegu. Następnego dnia z samego rana podchodzi do namiotu przygodny wędkarz i od niego dowiaduję się ważnych dla mnie szczegółów. Okazuje się, że po drugiej stronie rzeki samochód po prostu zsunął się po gliniastej skarpie do wody i pomimo wysiłków wyciągnięcia go z pułapki, pomaleńku, stopniowo zanurzał się w rzece, aż w końcu cały znalazł się pod wodą. Że to wszystko z powody wódki, to nie mieliśmy obaj wątpliwości, dla mnie zaś samego, niezauważenie przeze mnie bądź co bądź dramatycznego wydarzenia, świadczyło o stanie w jakim znajdowałem się poprzedniego wieczoru. Niezwykle pocieszającą natomiast była wiadomość, że jestem blisko Toruńczuka. Mogłem więc oczekiwać, że wysiłek nie poszedł na marne, etap uciążliwy i męczący co prawda, zdawał się być rozstrzygającym co do rezultatu spływu, do morza chyba dopłynę. Opóźnienia mogą być nadrobione. Nie zdawałem sobie jednak sprawy z tego, że ani o trochę łatwiej ani luźniej płynąć mi się nie będzie. Ale nie była to już wina Toruńczuka, który okazał się rzeką długą tylko na dwa dni wiosłowania. Wejście na Toruńczuk nie zmieniło rytmu płynięcia. Musiałem wreszcie dowiedzieć się, na ile spływanie nim skraca drogę do limanu, czy odległości liczone na mapie odnajdą się na rzece, kiedy wreszcie 30 km z mapy potwierdzi się na trasie. Nie oszczędzałem się, wiosłowałem zajadle, podekscytowany dodatkowo myślą o czekającym mnie przejściu z Mołdowy na Ukrainę. Zbliżając się do granicy odczułem wreszcie satysfakcję z przebytej drogi. Przepłynąłem około 40 km jakie wyliczyłem na mojej mapie, akurat połowę Toruńczuka. Wreszcie wiedziałem skąd, dokąd i ile przepłynąłem w ciągu dnia. Dopłynięcie do granicy o godzinie 17-tej nie oznaczało wszakże, że etap zakończył się. Musiałem przez kilka dobrych godzin, drogą wyjaśnień i przekonywań, dobijać się przepuszczenia mnie przez granicę. Kiedy wreszcie swojego dopiąłem, było już ciemno. Po tym wszystkim, co przeszedłem, rozbijanie biwaku było już tylko sprawą rutyny. Działałem jakby nie zauważając tego, co robię, myślami byłem jeszcze na strażnicy. Przy świetle księżyca kończyłem etap, zajadając się paroma kromkami chleba ze słoniną, popitymi tęgim łykiem wina z butelki. Jeśli wszystko przebiega pomyślnie, sił nigdy nie brakuje. Otulony w śpiworze kończyłem dzień myślą, że jutrzejszy będzie równie ciężki i emocjonujący.

Ostatni praktycznie odcinek Dniestru od granicy do Majaków przepłynąłem gładko. Niczym Biebrza, Toruńczuk płynie poprzez bagniska i w morzu sitowia. Nie zatrzymywałem się nigdzie, choć biwakujący pod namiotami wędkarze nawoływaniami zapraszali do siebie. Wiedziałem bowiem, że czeka mnie przejście graniczne w Majakach. Wolałem więc być tam wcześniej, ażeby móc jeszcze znaleźć miejsce, z którego mógłbym zaatakować liman, obrać trasę dotarcia do Biełgorodu. Te właśnie ostatnie 40 km Dniestru przepłynąłem szybko, bo o 16-tej byłem już na strażnicy. Ale spotkało mnie tutaj rozczarowanie, o czym wypowiadam się poniżej osobno. Skończyło się ostatecznie na tym, że na nowo odpytywany i wożony, znalazłem się nad rzeką dopiero w nocy, ale z paszportem uprawniającym pobyt na Ukrainie. Powtórzyło się menu z poprzedniego dnia: chleb ze słoniną i wino. Zasypiałem zadając sobie pytanie, na ile roztropnym może być zamiar wypłynięcia na Zalew Dniestrowski. Ciągnąłem, parłem bez wytchnienia do Majaków, dzień w dzień. Dopłynąłem szczęśliwie, czy warto w ostatnie dwa dni nadal ciężko pracować na wiosłach , czy nie lepiej czas ten spędzić w Odessie? Zadecydowałem, że popłynę. Zalew jednakże to osobna historia i jakkolwiek miałem na nim sporo kłopotów, to pływanie na nim nie pasuje do opisywanego rytmu spływania Dniestrem. Mogę więc w tym miejscu zdobyć się na osąd tego, co w tych dziesięciu dniach robiłem.

Oczywiste jest, że samotnicze pływanie łatwiej, aniżeli w innych przypadkach, łączy się z długimi dystansami, jest po prostu więcej czasu i spędza się go na wiosłowaniu. Czy jednak należy tak pływać, aby ostatecznie sprowadzało się ono do wiosłowania i spania? Prawdę mówiąc, ja nie miałem wyboru. Ograniczony w czasie i z nader kiepską mapą musiałem płynąc tak, jak płynąłem. Kto jednak lubuje się w tym, to czemu nie. Ja specjalnie pracą na wiosłach nie martwiłem się. Być może jest się z czego cieszyć, nie przeczę, że taki surowy test pozwala z nadzieją patrzeć na moją kajakową przyszłość. Na pewno nie będę się upierał, że takie pływanie to cel, do którego należy dążyć.

Liman Dniestrowski i światła Akermanu.

Dysponując jeszcze dwoma dniami, szczęśliwie i nieoczekiwanie podarowanymi przez los, mogłem zastanawiać się nad sposobem dotarcia do Biełgorodu Nadniestrowskiego. Znaleźć się tam, to nie tylko spełnienie się marzenia spłynięcia Dniestrem z samej góry aż po ujście do Morza Czarnego. Akerman /to pierwotna , turecka nazwa miasta/ pobudzał moją wyobraźnię. To przecież stare, o wielowiekowej tradycji miasto, zachowały się w nim fragmenty potężnej tureckiej twierdzy, zdobytej w brawurowym ataku przez Suworowa. Powodowała mną również przemożna chęć zobaczenia jak błyszczy Dniestr, jak wschodzi lampa Akermanu, o czym pisał Poeta.

Powiedzieć, a dostać się do Akermanu - to dwie różne rzeczy .Wszystko zależało od wiatru i fali na zalewie. W rozmowach, czy to z wędkarzami, czy to z przygodnie spotkanymi, przestrzegano mnie przed zakusami wejścia na wielką wodę. Utopisz się, nie licz na jakąkolwiek pomoc, przestrzegano mnie. Ci nieliczni, którzy gotowi byli zaakceptować mój pomysł, niczego konkretnego podpowiedzieć nie potrafili, poza oczywistym stwierdzeniem, że decydującym jest tu wiatr. Musiałem więc sam ustalić trasę płynięcia, przyglądając się rysunkowi zalewu przedstawionemu na mojej mapie. Ustaliłem, że wejdę w prawą, krótszą odnogę Dniestru i wpływając na zalew prosto, nie skręcając, przejdę na drugą stronę. Co zaś przyjdzie czynić dalej, to się zobaczy, pomyślałem. W każdym razie, brzegiem ku morzu, do samego Akermanu, droga będzie już krótka. Wszystkiego razem na dziś, to 8 km Dniestrem i 8 km zalewem, a to nie odległość, która mogłaby kogokolwiek przerazić.

Jest dość późno - musiałem przecież złożyć kajak /o czym opowiem osobno/. Nie zważając na lekki wiaterek, schodzę na wodę. Odpływam. Ostatnie 8 km Dniestru, to żadna frajda. Woda duża, brzegów nie ma. Z rzadka stojące u brzegów olchy, okupowane są przez wędkarzy, docierających tutaj na motorówkach. Sieciowi rybacy przepływają obok mnie, nie zważając na moją obecność. Ale to dobrze, bo mogę oswoić się z falą. Trochę wieje z lewej, ale przy brzegu, pod trzcinami, nie ma to żadnego znaczenia. Wreszcie wpływ na zalew. Ogrom. Morze. Rozglądam się i widzę w lewo na skos daleki Akerman. Naprzeciw rysuje się pasmo wysokich wzgórz i znajdujące się u ich podstawy niewielkie osady. Na prawo zaś, linię horyzontu znaczy ledwie widoczny, szary pas sitowia. Płynę na wprost ku przeciwległemu brzegowi i stwierdzam z zadowoleniem, że choć lekko wieje z lewej, na wodzie jest spokojnie, płynąć można. Zalew widzi mi się zarastającym. Wszędzie wokół wodorosty, wodna roślinność, pomiędzy nią wyraźnie przebiega tor wodny, znaczony charakterystycznymi tyczkami. Dlatego pomimo wiatru, prawie nie ma falowania. Dobra nasza, myślę sobie, jeżeli będzie tak dalej, w tri miga znajdę się na przeciwległym brzegu. Uległem jednak złudzeniu. Długi tor pomiędzy wodorostami wyprowadził mnie tylko na czystą, otwartą wodę. I nagle wszystko radykalnie się zmieniło i to tak gruntownie, że momentalnie uświadomiłem sobie, w jakim paskudnym położeniu się znajduję.

Zamierzałem płynąć dalej, prosto na przeciwległy brzeg, ale silna fala z lewej nakazuje kierunek ten zarzucić. Więc skręcam na wiatr, na Akerman. Kilkanaście minut wiosłowania i widzę, że fale od dziobu wchodzą mi już do środka, sił zaś nie na długo mi starczy. O powrocie tam skąd przyszedłem, nie może być mowy. Decyduję się na zwrot. Udaje się i jestem już ustawiony tyłem do wiatru. Przed sobą mam daleką nitkę brzegu. Muszę do niego dotrzeć, wyboru nie mam.

Te pięć, może sześć kilometrów zapamiętam jako gruntowną lekcję pływania kajakiem z wiatrem na fali, o czym mniemałem, że jest to pływanie w miarę bezpieczne. Zanim wszedłem w środek rozlewiska, fale napływające z tyłu, nie wydawały się być groźnymi. Przechodziły pod kajakiem jedna za drugą, i jeśli tylko trzymać się prostopadle do nich, sytuacja mogła uchodzić za stabilną. Gasząc emocje, miarowo wiosłowałem, wpatrując się z utęsknieniem w daleki brzeg. Ale im bardziej brzeg ten przybliżał się, to sytuacja stawała się coraz mniej przyjemną. Fale nabiegające z tyłu, były teraz coraz wyższe, rozpoczynało się pływanie bez żartów. Tyle dobrego, że woda jeszcze nie wchodzi mi swobodnie na rufę, nie wlewała się na tył pokładu, w każdym razie siedzenie mam jeszcze suche. Pieniący się i syczący grzbiet fali, kiedy dosięga kajaka, zatrzymuje się jakby pod jego dnem. A ja, mając go dosłownie pod sobą, silnie i szybko wiosłując, wspierając się wiosłami o spienioną wstęgę i mam wrażenie, że nie płynę lecz pędzę na grzbiecie fali. Ona jest jednak szybsza, ucieka spod wioseł do przodu i zatrzymuje się jakby na chwilę u dziobu, zanurzając go głęboko w momencie, kiedy walę już wiosłami w kolejnego, opływającego kajak grzywacza. Położenie stawało się krytycznym dlatego, że pędzący kajak zaczyna kłaść się, niczym pocisk wystrzelony z gwintowanej lufy, ma wyraźną tendencję jakby wkręcić się już zanurzonym dziobem w głąb fali. To wkręcanie się związane jest z silnym zarzucaniem rufy kajaka to w lewo, to w prawo przez bijące od tyłu fale, grożące katastrofalnym zejściem z prostopadłego ustawienia się do nich. Płynę więc teraz w stanie równowagi chwiejnej. Może ona utrzymać się do czasu, dopóki nie popełnię błędu lub nie napłynie fala tak silna, że żadne techniki nic już nie pomogą. Coś takiego już prawie było, myślałem, że leżę, ale nie – udało się. Przeszedłem to z zimną krwią, bo brzeg był blisko, znaleźć się na nim można było już w każdy sposób. W końcu dopadam upragnionego brzegu.

To nic, że tworzy go pasmo trzcin - o tym, co dalej pomyślimy za chwilę. Ważne, że udało się, było gorąco, ale wyszedłem z opresji cało - czemu zresztą nie miało się udać - uspakajam siebie. Jest płytko, wychodzę z kajaka i rozglądam się. Woda cała w barankach fal, biało po horyzont. Akermanu nie widać, ale chyba przepłynąłem tyle, że mógłbym tam być gdyby nie wiatr. To gorzka pociecha. Cóż, pozostaje teraz przedzierać się trzcinami do szosy, podjechać z wózkiem do Dniestru i na powrót spłynąć do Majaków, zamykając kółko, zapewne przez nikogo poza mną nie odkryte. Przedzieram się więc przez trzciny, wchodzę na coś wyższego, kopczyk jakiś, rozglądam się i zamieram, porażony nieoczekiwanym widokiem. Przede mną rozciąga się morze trzciny, ocean sitowia, ”nieprochodimyje bołota” jak później wyczytałem z mapy, a za mną rozfalowany zalew. Niewesoło. Pozostaje zatem iść brzegiem i szukać jakiegoś wyjścia, ścieżki wytartej pośród traw przez wędkarzy. Po kilkudziesięciu metrach brodzenia z kajakiem pośród trzcin, zdaje się, że uda mi się z tych trzęsawisk wydostać. Natrafiam na wypływający z trzcin wąski ciek, niewielki strumyk, zaznaczający swą obecność od strony zalewu rozłożystą, widoczną z dala olchą. Wchodzę w niego ufając, że dopłynę nim do drogi. Przedzierając się przez nakrywającą mnie roślinność, dochodzę do niewielkiego jeziorka. Nic mi to nie daje, wokół las trzcin. Próba wyjścia z pułapki nie udała się. Wracam do ujścia strumienia pod zauważoną wcześniej olchę. Miejsce suche. Wychodzę. Ostro wieje, trzciny gną się, wydając niezwyczajny dla mnie odgłos, przypominający wypuszczaną z kotła parę. I to tak wyraziście, że choć świadom złudzenia, zaglądam w głąb trzcin jakbym spodziewał się dostrzec gdzieś w głębi ukryte mechaniczne monstrum. Jest po siedemnastej, na biwak pora właściwa i jestem na tyle zmęczony, że decyduję się zostać tu i na zimno rozważyć, co robić dalej. W namiocie, pochylony nad mapą, dochodzę do takich oto rozstrzygnięć; iść brzegiem nie ma sensu. Przedzieranie się trzcinami wzdłuż brzegu, ciągnąc obijany falami kajak, jest niewykonalne. Powracać można tylko płynąc w kajaku. Pozostaje więc czekać aż wiatr ucichnie i wówczas szybciuteńko z limanu uciekać. Być może ucichnie nocą lub o świcie. Wówczas można będzie próbować.

Oczywiście, żadnych lęków przed oczekującym mnie kolejnym doświadczeniem nie doznawałem ale spać nie mogłem. Leżałem w namiocie wysłuchując, jak wiatr trzęsie sitowiem, liczyłem ile mam żywności, na ile jej starczy, gdybym miał tu dłużej siedzieć. I snułem takie tam inne pomysły, które świadczyły, że sytuację w której się znajduję, traktuję poważnie. Wiatr nie ustawał, ale zaczęło kropić. Cały czas grzało, a teraz, jak na złość, pada. Niedobrze. Wreszcie słyszę, że ucicha. Jest około trzeciej, ciemna noc. Stwierdzam, że pora przyszła. Świecąc sobie latarką szybko składam się, za śniadanie musi wystarczyć reszta skondensowanego mleka w puszce i już siedzę w kajaku. Jest noc, gwiazd szukam przewodniczek łodzi, z daleka błyszczą tylko rozsiane wzdłuż prawego teraz brzegu światła. Te najdalsze spośród nich to pewnie światła Akermanu. Starczy tej poezji. Ustawiam się kilkadziesiąt metrów od czerni trzcin i wzdłuż brzegu, lewą stroną, kieruję się na powrót do ujścia Dniestru. Wiatru nie ma, fali nie ma, jest tylko cisza i ginąca w czerni połyskująca woda. W zasadzie jest fajnie. Bez żadnych emocji wiosłuję do brzasku, dostrzegając coraz wyraźniej obrysy miejsca, w którym Dniestr wpływa do zalewu. Jest siódma, kiedy znajduję się na znanej mi rzece, zaczyna lekko wiać. Zrobiło się głośno i gwarnie na wodzie, to rybacy w dniu swoim powszednim. Imponująco wyglądały niektóre łodzie po brzegi wypełnione rybą. Dla mnie natomiast pozostawało już tylko dopłynięcie do mostu w Majakach. O dziesiątej byłem na miejscu. Przygoda na limanie zakończyła się.

Kiedy w Odessie kupiłem porządną mapę, mogłem dokładniej raz jeszcze rozważyć plan przejścia przez zalew. Zakładając wiatr i fale, bo trudno oczekiwać, że trafi się od razu na ciszę i jak gdyby nic przepędzluje się te kilkanaście kilometrów zalewem aż do morza, należy moim zdaniem postawić na dwie noce, czy dwa brzaski. Jedna z nich wystarczy, by zaczynając jak najbliżej wielkiej wody, można było spokojnie dojść na drugi brzeg, dokąd za dnia zmierzałem bez powodzenia. Druga noc pozostaje w zanadrzu, by pod jej osłoną osiągnąć wreszcie Akerman. Ten sam plan może być skuteczny podczas płynięcia na liman drugim, dłuższym ramieniem Dniestru. Zadanie widzę frapującym na tyle, że rad bym sam spróbować raz jeszcze, choć wiem przecież, że druga taka okazja chyba się już nie powtórzy, ale wszystkich gorąco do tego nakłaniam. Limanem do Akermanu można dopłynąć!

Węgier, to bratanek, a kim jest Ukrainiec?

Siłą zaszłości historycznych wykreowany został negatywny obraz Ukraińca, trwały na tyle, że każdy wyjeżdżający w tamte strony zapewne traktowany jest jako szaleniec, świadomie wybierający się na pewną zgubę. Nie wiem czemu takie brednie są dość trwałe. Chodzi mi o postawę Ukraińców do podróżujących po ich kraju Polaków i nie chcę przy tym zaprzeczać, że nikt i nigdzie nie może czuć się absolutnie bezpiecznym, wszędzie bowiem znaleźć się może jakaś swołocz, zdolna zatruć radość spływania. Pomimo tego, że na moim spływie nie nawiązałem żadnych nowych znajomości (nie zetknąłem się ludźmi, z którymi utrzymywałbym korespondencję), spotkań - niekiedy barwnych, nie brakowało. Zachowam je w dobrej pamięci. Z tej wędrówki przywiozłem doświadczenia nowe, raczej o charakterze praktycznym i ogólniejszym.

Spływ rozpoczynał się od odwiedzenia starych znajomych, mieszkających w Dubosarach. Pragnienie spotkania się z nimi było na tyle silne, że stało się ono jednym z motywów skłaniających mnie do wybrania właśnie Dniestru. Przed laty, kończąc mołdawski odcinek Dniestru w Dubosarach, spotkaliśmy tam wielu życzliwych nam ludzi. Utrzymywaliśmy przez cały czas żywą korespondencję, a teraz, wybierając Dniestr, mogłem się z nimi ponownie zobaczyć. Przyjeżdżając na miejsce stwierdziłem z żalem, że drużyna rozsypała się, jak to bywa w życiu, rebiata porozjeżdżali się po świecie, ale Tolika z żoną zastałem. Opowiadam teraz o rzeczach, które mają charakter czysto osobisty. Była to dla mnie niezapomniana wizyta, parudniową gościnę w ich domu trudno jednak uznać za typowy element wędrówki kajakowej. Niemniej warto podkreślić, że to tylko dzięki kajakarstwu mogłem stać się gościem w rosyjskim domu, w ciepłe, upalne wieczory zasiadać przy stole i cieszyć się, przy muzyce i śpiewie, że jesteśmy znów razem.

Dwa dni nieprzerwanego balowania w Dubosarach spowodowały, że uciekałem z nich w takiej samej desperacji, w jakiej uciekaliśmy całą nasza grupą przed laty. Sił brakowało, by sprostać wszystkim wyzwaniom, jakie przede mną stawały. Że nie przesadzam, niech zaświadczy zdarzenie, które miało miejsce na rzece, parę godzin po pożegnaniu się z odprowadzającymi mnie na brzeg przyjaciółmi. Płynę już, staram się odetchnąć, uwolnić od nawału przeżyć. Z dala coś pomarańczowego. Zbliżając się, rozpoznaję znany kształt dmuchawca, to wieloosobowy, ratowniczy ponton. A w nim wesołe towarzystwo, podśpiewują do dźwięku gitary, ktoś na mój widok, może rozmyślnie, nalewa do kubków wino. Ż doświadczenia wiem, że jest to najbardziej kusząca sytuacja na trasie. Gdybym nie był po dwóch dniach imprezowania w Dubossarach, na pewno bym dołączył do nich. Jednak w tej sytuacji, pomimo widocznych objawów zainteresowania kajakiem z Polski, wiosłowałem nieprzerwanie do przodu. Zostawiając pontoniarzy za sobą liczyłem, że może za dzień, dwa jeszcze się zobaczymy. Niestety, tak się nie stało. Byli to jedyni wodniacy, jakich spotkałem na rzece.

Nie brakowało mi natomiast kontaktów z wędkarzami, ludźmi różnymi, których pełno wszędzie na brzegach, i z wygrzewającymi się na słońcu plażowiczami. Tych ostatnich intrygowała moja banderka, dumnie furkocząca na wietrze. Po wyjaśnieniach, nierzadko dawało się usłyszeć wykrzykiwane z brzegu zaproszenie, by przysiąść do kompanii. Jedno z nich dobrze zapamiętałem, bowiem zapraszano mnie na raki z piwem. Dotąd zastanawiam się, czy słusznie zbagatelizowałem taką okazję. Odmawiając innym, sam nierzadko proponowałem popróbować z gwinta mojego wina. Zdarzało się to wówczas , kiedy wychodząc do wsi po prowiant, prosiłem zwykle przygodnego wędkarza, o baczenie na pozostawiony na wodzie sprzęt. Po powrocie, dziękując za przysługę, kiedy rozmowa nabierała rozmachu, wyciągałem z kajaka butelkę wina, nierzadko pojawiało się jakby spod ziemi kilku nowych znajomych, dopiero po jakimś czasie odpływałem żegnany radosnymi okrzykami. Spotkania takie bardzo mnie cieszyły, miałem wrażenie, że przyglądam się Ukrainie w najbardziej skondensowanej formie.

Do stałego towarzystwa wędkarzy szybko przyzwyczaiłem się. Nie byli oni nigdy natarczywi, umieli zachować umiar, spotkania ograniczały się do krótkiego pogawędzenia sobie o tym, jak jest u was, a jak u nas. Ceniłem sobie te kontakty, poza wszystkim innym z nader ważnego powodu – im więcej ludzi okolicznych wie o mojej obecności, tym bardziej mogę czuć się bezpiecznym. Z wędkarzami spotykałem się nie tylko w dzień. Dowiedziałem się z wcześniejszych rozmów, że ostatnimi czasy na Dniestrze rybę łowi się nocą, a dokładniej, bije prądem w nocy. Potwierdzam takie fakty. Wielokrotnie grupy kłusownicze budziły mnie nocą i o brzasku. Z początku mnie to płoszyło. Ale przekonałem się od razu, że ta nocna krzątanina nad wodą, często w pobliżu mojego namiotu, w niczym mi nie zagraża, więc po paru pierwszych nocach, w następne już nie reagowałem, przewracając się tylko w śpiworze na drugi bok.

Pośród wędkarzy nie trudno o ludzi wesołych. Znaleźć ich można najłatwiej tam, gdzie przy rzece namiot, samochód - widome oznaki biwakowania. Z dwoma takimi spotkałem się na błoniach naprzeciw Majaków. Ale zanim do tego doszło, zostałem najpierw przywieziony gazikiem wojsk pogranicza nad rzekę, co zauważono. Było już ciemno, kiedy stawiałem namiot. Zmęczony przeżyciami z końca dnia, szybko zasnąłem. I spotkało mnie to, co znajdowałem w opisach naszych podróżników przebywających na wschodzie. W środku nocy dochodzą do mnie rozbawione głosy i zaraz po tym słyszę kroki zmierzające prosto do mojego namiotu. Uprzejmie ale i stanowczo namawia się mnie się do wyjścia z namiotu na okoliczność wypicia butelki wódki, na tę noc specjalnie kupionej, szkoda więc na spanie marnować czas. Słyszę słowa przeprosin ale tonacja argumentacji jest taka, że sprzeciw na nic się zda. Co robić, zrezygnowany wychodzę z namiotu, gubiąc resztki snu. Mam przyjemność z Iwanem i Walerym, pierwszy to Rosjanin, drugi ma rysy kaukaskie. Na atmosferę spotkania rzutuje niewątpliwie informacja o tym, że jestem Polakiem. Jedna wódeczka na trzech to tyle co nic wprawdzie, ale nastrój w międzynarodowej kompanii był należyty. Wesoło sobie gawędziliśmy, choć o czym - nie potrafię teraz powiedzieć. Zapamiętałem natomiast coś innego. Moi dobrzy znajomi musieli jeszcze przed przyjściem do mnie czegoś spróbować, bo zbyt silnie podziałał na nich wspólnie wypity alkohol, a ja zaś z niezwykle słabą głową, pozostawałem całkiem świeżym. "Opijanieli" oni w sposób szczególny. Pierwszym trafionym okazał się być Walery. Gnębiony jakimiś koszmarami z wojny afgańskiej, zaczął w pewnym oddaleniu krążyć wokół namiotu i zmagając się z czymś boleśnie, niezrozumiale wykrzykiwać. Z Iwanem zaraz potem, też zrobiło się niedobrze. Ni z tego ni z owego odczuł potrzebę przekonania mnie o swoim ukochaniu ludzkości ale - tu już popłakiwał - poraża go własna bezsilność wobec zadania uczynienia tej ludzkości lepszą. Cyrk, myślę sobie, psychoterapeuty trzeba, by im pomóc. Ale z nieoczekiwaną pomocą przychodzą, a raczej nadlatują komary. Tną tak, że po rozpiciu butelki, przeciąganie imprezy może być uznane za akt bohaterski, a bohaterowie są zmęczeni. Obejmujemy się, ściskamy, życzymy wzajemnie powodzenia. Zaraz będzie świtać, walę się już nie wiem który to raz do namiotu.

I niech mi ktoś powie, po tym wszystkim co opisałem, że Ukraina jest nieprzyjazna, wroga i dzika, że podróżować po Ukrainie i nie zostać pobitym bądź ograbionym - graniczy z cudem. Czemu nam tak trudno przekonać się do tego, że i Ukrainiec może być naszym bratankiem?

Kulinarna tajemnica więzi wina ze smalcem.

Wypad na austriacki Dunaj związany był z przemożnym pragnieniem spływania Doliną Wachau, porośniętą rzędami winorośli i wypróbowania napitków wytwarzanych w bezmiarze tamtejszych winnic. Rozkoszując się “heurigerami”, ze zdziwieniem zauważyliśmy, że do szklanki wytrawnego wina serwuje się tam chleb, grubo smarowany smalcem. Smakowało nam, niemniej zwyczaju tego nie przywieźliśmy, jako zdobyczy do kraju. Sprawa nieoczekiwanie powróciła na Dniestrze, stając się centralną, a badana i praktykowana dogłębnie, znalazła ostateczne, jak mniemam, rozwiązanie.

Na Dniestrze spotkały mnie niebywałe temperatury - 30 stopni w cieniu. Wiosłowanie dzień w dzień po siedem godzin, w niegasnącej spiekocie, rychło spowodowało, że przypływając na biwak, sił mi starczało tylko na to, co niezbędne. Działać przychodziło szybko i skutecznie, na resztkach sił. Jedzenie musiało być przygotowywane pośpiesznie i tylko po to, aby pozbyć się uczucia głodu. Sprawa biwakowej kuchni stawała się jedną z najbardziej doniosłych.

Wieźć cokolwiek, co nie ulegnie zepsuciu w ciągle wysokich temperaturach - niepodobna. Taki los spotkał moją wędzoną podgardlankę, kupioną jeszcze w kraju. Trzymana w puszce przez kilka dni, poczuła się nieswojo, co z żalem odnotowałem na pierwszym biwaku. Ratując to, co było do uratowania, przetworzyłem podgardlankę w skwarki utopione we własnym tłuszczu. O dziwo, skwarki pomimo upałów świetnie się trzymały i pluskając się w smalcu, dotrwały w nienagannym stanie do końca spływu.

To było jedno. Drugim było wino podarowane przez Tolika na drogę w Dubosarach. Zalety wytrawnego wina, były mi od dawna już znane. Gasi ono pragnienie, pozwala łatwiej znieść upały. Odkryliśmy tę właściwość w Ukrainie, na niej bazowaliśmy w Mołdawii, kubek takiego wina na Nerli w Rosji starczał za butelkę (co tam!) kanister różnych napojów chłodzących, przynoszących ten skutek, że łaknienie jest jeszcze większe.

Na Dniestrze mogłem wreszcie odkryć i doświadczyć rezultatów zjadania skwarek, popijanych wytrawnym winem. Pakując się przed wypłynięciem, puszkę z nimi umieściłem osobno na dnie kajaka, sprawiając im jak mniemam, pewną ulgę. Butelka z winem, znajdowała się, jak zwykle, pod ręką. Pewnie śniadaniowa kasza manna przestała działać, bo spływając tego dnia, wcześnie poczułem głód tak silny, że łapczywie zagarnąłem garść skwarek z puszki. Z lęku, żeby mnie nie zemdliło, pociągnąłem tęgi łyk wina z flachy. I stało się coś pięknego –poczułem rozkosz, doświadczyłem smaku rzeczy idealnie komponujących się ze sobą - skwarek z winem. Wrażenie było tak silne, że ostatnie godziny wiosłowania poświęciłem rozmyślaniom, jak będzie wyglądać kolacja. A kiedy już wreszcie do niej doszło, składały się na nią: skwarki na ciepło, chleb, ogórek i pełen kubek wina.

W taki oto sposób doszedłem do nowej szkoły gotowania, właściwej pływaniu - jeśli nie w tropikach, to w tej części Europy. Tam gdzie gorąco, a z zakupami niełatwo, je się tłusto - mnóstwo warzyw na bazie słoniny, zapijając to wszystko winem. Zestawień można próbować bez liku, aby tylko pamiętać o skwarkach i winie. Z największym uznaniem wypowiadam się o papryce, duszonej z cebulą i skwarkami. Do tego kroma chleba z winem, to zamienia marszową kolację w ucztę.

Wino ze smalcem już mnie nie szokuje. Etykieta nakazująca podawać do mięs tylko wytrawne wina, jest pochodną zapewne starej, plebejskiej tradycji. Jeśli nie mam racji, to czemu tak mi smakowały te naprędce, pośpiesznie przygotowywane posiłki?

Epizod graniczny

Planując trasę spływu, dostrzegłem od razu, że kwestie graniczne trzeba będzie rozwiązywać na miejscu, czułem, że będą kłopoty, ale czemu nie zaryzykować, czemu nie zawierzyć, że jakoś to będzie? Faktycznie, jakoś to się rozwiązało, niemałym kosztem, wypełniając ostatnie dni spływania, nowymi zupełnie treściami. Dysponuję danymi najświeższymi, z pierwszej ręki, dotyczącymi aktualnego stanu rzeczy na tych odcinkach rzeki, na których Dniestr wyznacza granice państw. Z tego powodu, opis moich przygód na Dniestrze poświęcony epizodom granicznym, może być interesujący. Dobrze jest czytać go, mając równocześnie mapę przed sobą.

Wyjeżdżając z kraju, granicę przekraczałem w Dorohusku, by następnego dnia z rana wysiąść w Kotowsku. Tam siadam do taksówki i przejeżdżam do Dubosarów, przekraczając granicę pomiędzy Ukrainą a Naddniestrzem w Mostiska. Od strony Ukrainy przejście tworzą bezładnie poustawiane kontenery, ale w nich odbywa się normalna odprawa paszportowa. Po drugiej stronie zaś, cieszy wzrok bliska zakończenia budowa nowoczesnego przejścia granicznego, mierzonego chyba nie na miarę. Ale za to nikt tu niczego nie sprawdza, nie stawia pieczęci. Że to jest ważne, o tym nie pomyślałem. Kiedy znalazłem się na wodzie, mimo wszystko przyjąłem, że znajduję się na terytorium Naddniestrza i zgodnie z takim założeniem, przepływałem pod mostami łączącymi autonomiczną republikę z Mołdową, trzymając się zawsze lewej strony, niemniej biwaki zakładałem gdzie popadło, gdzie było wygodniej. Bendery, historyczne miasto Besarabii, należące do Mołdowy, tylko opłynąłem, dzisiaj wiem, że słusznie.

Może jest przedwcześnie wyjaśniać powody tak starannego opisywania trasy mojej, wędrówki po Mołdowie, ale nie chcąc zanudzać, od razu powiem: Polska i Mołdowa wprowadziły wizy! Nie wiedziałem o tym aż do ostatnich dni mojej wędrówki, popełniłem błąd bezmyślności ale stało się tak, że zamiast być zatrzymanym już w Mostiska., jak gdyby nigdy nic, spływałem w dół Dniestrem, aż do samego końca Mołdowy. Mogło się tak zdarzyć, zapewne dlatego, że stosunki pomiędzy Naddniestrzem a Mołdową pozostają nadal nieustabilizowane. Nie wiedząc niczego o wizach, ryzykowałem wiele, biwakując na prawym brzegu Dniestru.

Przechodząc z Dniestru na Toruńczuk, nadal znajdowałem się na terytorium Mołdowy. Płynąłem nie zatrzymując się nigdzie, dopóki nie osiągnąłem granicy z Ukrainą. Zbliżając się do niej dostrzegłem strażnicę, ukraińską jak się zaraz okazało; po stronie Mołdowy nie było pewnie żadnych granicznych posterunków. Sytuacja w której się znalazłem, otworzyła cały ciąg wydarzeń i przygód granicznych, niewątpliwie pouczających.

Pierwsza rzeczą, którą zrobiłem i którą należało bezwarunkowo zrobić wysiadając z kajaka, to podejść do strażnicy z paszportem w ręku. Po przywitaniu się następuje uważne studiowanie paszportu. Młodszy lejtenant, który się mną zajmuje, tłumaczy, że nie ma pieczątki, którą należy postawić w moim paszporcie. Muszę więc poczekać na dowódcę zasady, tj. pewnie drużyny, od którego decyzji zależy rozwiązanie, prostej niewątpliwie, sprawy. Siadamy obaj na ławeczce i czas czekania skracamy pogawędką. Mój rozmówca to naprawę młody chłopak, pewnie pierwszy rok na służbie, może dlatego jest taki naturalny, nie czuję w nim wojskowego, rodząca się miedzy nami atmosfera, staje się omal koleżeńską.

Pojawia się dowódca, lejtenant, trochę starszy ale już z widocznymi manierami służbisty. Surowo na mnie spogląda, rzeczowo kartkuje paszport, chce wiedzieć dokładnie, jak się tu znalazłem. Wyjaśniam, tłumaczę ale czuję, że postępów w mojej sprawie nie ma. Pieczątka to sprawa dalsza, najważniejsze na początek to wiedzieć, skąd ja przybywam. A jak ja go mogę przekonać, że z Mołdowy, skoro nie mam pieczęci w paszporcie? Czy ja aby na pewno jestem turystą, słyszę, a może mam jakieś zaświadczenia uwiarygodniające moje kajakowanie? Co ja mogłem na to odpowiedzieć? Pokazuję mu mapnik, w którym poza kiepską mapą znajdują się adresy znajomych w Dubosarach i Odessie, dziennik podróży i ”Mozaika” angielska., ale to chyba słabo działa. Czuję jak narasta u mojego rozmówcy irytujące poczucie bezradności, nie bardzo jest wiadome, co ze mną dalej robić. Pewnie z tego powodu słyszę, że jestem winnym “naruszytielstwa” granicy i że za takie coś grozi mi areszt, sąd i więzienie. Pomimo tej niewesołej perspektywy, było jeszcze dużo do wygrania. Zgodziłem się, że to prawda, niemniej, rzecz nie w tym, żeby łapać i karać, ale pomagać i ułatwiać tym, którzy świat chcą obejrzeć i poznać. Stare czasy odchodzą, kontynuowałem dalej, jesteście młodymi, zupełnie nowymi ludźmi i nie muszę o tym was przekonywać. Nastrój zmieniał się, lejtenant spoglądał na mnie już życzliwie, ja zaś kończyłem propozycją: dawajcie rebiata zrobimy tak, że pozwolicie mi cofnąć się na rzekę, ja na powrót te parę kilometrów z kajakiem na wózku przejdę do Dniestru i spłynę spokojnie do przejścia granicznego w Majakach. Albo też, równie dobrze będzie, jeśli zabierzecie mnie do naczalstwa, a tam już będzie widno, co mam robić dalej. Oczywiście, nie wiedząc jeszcze niczego o obowiązywaniu wiz w Mołdowie, moja pierwsza propozycja miała przynajmniej jakiś cień racjonalności. Faktycznie była głupią. Wiedząc w czym rzecz , ukraińscy pogranicznicy z mety odrzucili ją, jako nierealną. Pozostawała możliwość druga, którą faktycznie nie musiałem podpowiadać, jako że narzucała się ona sama - wyjazd do dowództwa.

Strażnica, w której mieściło się dowództwo, położona nad pięknym Kuczurhańskim Limanem, robiła dobre wrażenie swym porządkiem i organizacją, charakterystycznymi dla wojskowych placówek. Przyglądałem się jej z zainteresowaniem, z początku pozostawiony samemu sobie u wejścia do strażnicy. Po jakimś czasie prosi się mnie do świetlicy. Znajduje się tam wiele osób, pośród których rozpoznaję od razu najważniejszą, pułkownika, z którym po przywitaniu się rozpoczynam rozmowę. Jeszcze raz powtarzam już gładko wyuczone słowa. To ten sam tekst, który przedstawiłem powyżej. Widzę, że na zebranych robi on wrażenie, sam wreszcie, spostrzegam, że rzeczywiście, mam co do opowiadania. Wyczuwam, że cały czas trudności w mojej sprawie rodzą się z braku jakichkolwiek świadectw mojego pobytu w Mołdowie. Atmosfera jest dobra, zebrani wysłuchują mnie życzliwie, pomagając poprawić stylistykę wypowiedzi w miejscach, w których wyraźnie szwankowała. W końcu zebrani postanawiają wyjść z sali, prosząc mnie o pozostanie w niej na chwilę.

Świetlica wojskowa jak świetlica wojskowa, ściany w planszach, zawierających krótką, regulaminowo zwięzłą, historię Ukrainy. Żadnych aspektów polsko-ukraińskich w niej nie dostrzegłem. W rogu od frontu, włączony telewizor. Trafiłem dobrze, bo akurat telewizja, rosyjskojęzyczna, nadaje odcinkowy reportaż z byłych wydarzeń na Naddniestrzu. Kiedy tylko audycja kończy się, wchodzi pułkownik - sam.

Siadając przy stole naprzeciw siebie, mogłem się przyjrzeć dowódcy placówki. Był to mężczyzna niezwykle przystojny, na mój gust, w sile wieku, z zaznaczającą się siwizną, ale to, czego nie mogę zapomnieć do dzisiaj, to wyraz jego oczu, jakby wypełnionych bezmiarem smutku. Oczy pułkownika odpowiadały dokładnie temu, o czym mnie informował. Mówił mniej więcej tak: że bardzo go dziwi moje zachowanie, bo będąc już w latach, z siedoju na wiskie, tj. z głową posiwiałą, wdaję się w ryzykowne przedsięwzięcia, które przysparzając tylko kłopotów, mogą kończyć się niedobrze. Słuchając pułkownika, uległem nastrojowi chwili i z pochyloną głową, raz po raz też wzdychałem. Jednomyślność ocen ugruntowywało moje końcowe, szczerze wyrażone przekonanie o tym, że los mój już nie ode mnie zależy i że będzie tak, jak panowie zadecydujecie. Słysząc to pułkownik, jakby jeszcze bardziej poczuł się przygnębionym i ociężale, nie spiesząc powstawał od stołu. Pogrążony jakby w rozmyślaniach, kierował się w stronę drzwi, prosząc mnie o cierpliwość.

Znowu chwila samotności, przerwana wejściem tym razem kapitana, którego jakby nigdy nic bawię rozmową o naszych wędrówkach kajakowych na Ukrainie. Sympatyczny oficer przeprasza i wychodzi, a potem, za czas jakiś, wchodzi pewnie cały sostaw /personel/ dowódczy strażnicy plus osoby zainteresowane i zostaję poinformowany, że mogę płynąć dalej, obowiązkowo meldując się w strażnicy w Majakach, do której moje dane zostały już przesłane. Dziękuję wszystkim zebranym i w nastroju powszechnego zadowolenia żegnam się. Droga wolna.

Powracając do punktu granicznego z dowódcą zastawy, obaj wyraźnie rozluźnieni, rozmawialiśmy o wiele swobodniej, zdobywając się na ocenę tylko co przeżytych wydarzeń. Warto o niej wspomnieć. Otóż w pewnym momencie, lejtenant ni to słowami przeprosin, ni to tłumacząc się przede mną, powrócił do wypowiadanych wcześniej gróźb aresztowania mnie za naruszatelstwo. Przyznał, że nie było to słuszne, bowiem w moim zachowaniu nie znajduje niczego, co by upoważniało do takich działań – przecież ja sam, z paszportem w ręku skierowałem się do punktu granicznego, prosząc o umożliwienie przekroczenia granicy. Słysząc takie słowa, od razu dodałem od siebie, że traktuję postawę jego i wszystkich pozostałych z pełnym zrozumieniem, pełnią przecież służbę i wykonują to, co należy wykonać. Z formalnego powodu niczego zarzucić wam nie można, kontynuowałem, ale moralnie rzecz biorąc, prawda jest po mojej stronie. Świat jest jeden i nie można go kawałkować zasiekami z drutu kolczastego. To zrobiło na moim rozmówcy silne wrażenie. Nie zaprzeczył, że stare porządki przeżyły się. Zgodziliśmy się obaj, że granice powinny być chronione przed różnej maści przestępcami, dla innych zaś muszą stać otworem. Myślę, że zrelacjonowana rozmowa dobrze oddaje aktualny stan umysłów na granicznych odcinkach Dniestru.

Następnego dnia raźno wiosłowałem do Majaków, niewiele martwiąc się sprawami granicznymi. Skoro wszystko, co mogło się wydarzyć, miałem już za sobą, najprawdopodobniej czekała mnie tylko prosta procedura postawienia pieczęci w paszporcie. Wpływam do Majaków. Już wiem, że nieco dalej jest strażnica wojsk pogranicza, zapewne zobaczę ją na końcu długiego nabrzeża, zatłoczonego łodziami rybackimi. I w łodziach, i na brzegu ruch, gwarnie, wre praca, jestem omal niedostrzegany .Chcąc mieć to wszystko w obiektywie, wyjmuję aparat, robię zdjęcie, zauważając w ostatniej chwili, że chwytam stojące na samym końcu przystani dwie wojskowe motorówki.

W chwili niefortunnego fotografowania byłem już zauważony, bo nie zdążyłem jeszcze dobić do brzegu, a już stał tam pogranicznik, głośno domagający się mojego paszportu. Moje uwagi, że zaraz, że za chwilę, niech no tylko wyjdę z wody, czynią żądanie okazania paszportu tylko bardziej stanowczym. Pojawia się już drugi automatczyk, starszy, w stopniu podoficera. No cóż, półnagi, schylam się do kajaka i wyciągam z torby paszport. Podaję go temu młodszemu, sam zaś grzebię w worku z rzeczami, wiedząc już, że do czekających mnie przejść powinienem stosowniej ubrać się, nie na boso i w majtkach. Kiedy na brzegu coś tam na siebie nakładam, wojsko było już wyraźnie poruszone.

Chłopaki widzieli mnie napływającego rzeką, kajakiem z banderką na rufie. Na dodatek fotografowałem przystań, co wzmagało czujność. Zatrzymując mnie, było już co wyjaśniać. Kiedy zaś otrzymali do ręki paszport i zobaczyli, że mają przed sobą innostrańca, bo tyle umieli wyczytać, poczuli się w roli. Prężą się przede mną, groźnie spoglądają, pytania które zadają, są regulaminowe lub mogą być kopią z filmów szpiegowskich. Zabawa jednak długo trwać nie może, bo sytuacja przerasta wojaków, a ja sam ich nie oszczędzam.

Ubierając się przed pogranicznikami, rozentuzjazmowanymi misją, którą przyszło im pełnić, spokojnie wyjaśniałem, że przypływam do nich z własnej woli, jako zagraniczny turysta i pragnę być potraktowany po ludzku, jeśli nie życzliwie. Wasze zaś zachowanie, mówiłem, zmusza mnie do czynów nieprzystojnych, co mówiąc, ściągnąłem kąpielówki, na co oni, jakby na rozkaz, zawstydzeni, odwrócili się. Wyraziłem przy tym zdziwienie, że spodziewałem się raczej powitania mnie jak dobrego znajomego, skoro informacja o moim przybyciu miała być wysłana do Majaków jeszcze wczoraj. Chłopcy spoglądali na siebie, widząc, że dalszy ciąg sprawy już do nich nie należy. Starszy z moim paszportem zniknął na nabrzeżu, poszukując oficera, młodszy pozostał, rzecz jasna, ale nie wyglądało to już jak trzymanie mnie pod strażą.

Krzątając się przy kajaku, pochylony, układałem rzeczy i nie zauważyłem przyjścia oficera. Raczej wyrósł przede mną i stał uśmiechając się przyjaźnie, zanim do niego podszedłem. Młody ale nie zaraz po szkole, jak wszyscy oni - wysoki, miał w sobie coś ze skorego do figli chłopaka, czuło się od razu, że z takim niestraszna, i bitka, i wypitka. To, co podobało mi się w nim, to sposób w jaki wypełniał swoje obowiązki. Działał regulaminowo, starannie, rzeczowo, a ja ze swej strony nie odczuwałem żadnego dyskomfortu z tego tytułu.

Jeszcze raz relacjonowałem trasę mojej wędrówki, podkreślając w jej zakończeniu, że po moich rozmowach z poprzedniego dnia, placówka w Majakach powinna być o wszystkim zorientowana. Słysząc w odpowiedzi, że nikt o czymś takim ich nie informował, poczułem się nie tylko mocno zdziwiony ale w jakiś sposób oszukany. Nie przekonywującym było, że po prostu ci tam w górze spławili mnie Majakom, uwalniając się w ten sposób od kłopotu. Nie mogli przecież powiedzieć: niech oni łamią sobie z nim głowę. Puszczając mnie znad granicy, jakieś decyzje musiały być podjęte. W szczerość moich wyjaśnień nie wątpiono, skoro pozwolono mi płynąć dalej. Ale mieli przesłać telefonogram, czego jednak nie zrobiono. Niechlujstwo jakiegoś z oficerów lub pewnie całkowite zaufanie, jakim mnie obdarzano spowodowały, że cała procedura właściwa dla zatrzymanych na granicy, musiała być wszczęta na nowo.

Ponownie zatem, wymieniam dokładne dane mojej marszruty. Nad jej redakcją obaj wspólnie pracujemy, bowiem jest ona przez radiotelefon przesyłana do strażnicy, którą wczoraj odwiedziłem. Po drugiej zaś stronie musi znajdować się jakiś nieuk, bo ciągle coś przekręca, więc go poprawiamy. Jest dość głośno, ale nabrzeże nie zwraca na nas uwagi. Jeszcze gorzej szło nam z przekazywaniem danych zawartych w moim paszporcie. Kiedy to już zostało zrobione, następuje typowa faza czekania na kogoś ważnego, więc sobie czekamy i rozmawiamy. Rozmowa typowa, żadnych nowych elementów nie wnosi, ale jest sympatycznie. Wreszcie słyszymy oczekiwany sygnał, lejtenant wstaje i z radiotelefonem przy uchu odchodzi. Szkoda, że nie byłem świadkiem jego rozmów. Nie była to bowiem jedna rozmowa lecz seria rozmów. Po każdej takiej sesji lejtenant wracał do mnie, o coś zapytywał i znowu znikał mi z oczu. Niekiedy na krótko, niekiedy zaś przebywał ze mną dłużej. Pewnie wykonywał polecenia jak to, np. kiedy pojawiając się znowu po dłuższej chwili nieobecności, tak jakby dla śmiechu, wyraził chęć przyjrzenia się mojemu turystycznemu wyposażeniu, na co bez wahania przystałem. Robił po prostu swoje, a mnie to wcale nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, miałem wreszcie okazję pochwalić się swoim wyposażeniem. Podczas kolejnej rozmowy, kiedy przysiadł obok mnie, zupełnie przypadkowo wygadałem się, że mam już bilet powrotny z Odessy do Gdańska. Zareagował natychmiast, koniecznie chciał bilet zobaczyć, a kiedy mu go podałem, uważnie, studiował jego zapis, nie taki prosty, zresztą. Mam wrażenie, że bilet w mojej sprawie wiele znaczył, chyba się nie mylę jeśli powiem, że łącznie z paszportem uwiarygodniał moje wyjaśnienia, dawał podstawę wpuszczenia mnie na Ukrainę. Warto o tym pamiętać.

Na nabrzeżu nigdy nie byłem sam, kiedy bowiem oficer oddalał się, chcąc nie chcąc, znowu trafiał mi się na oczy automatczyk, ten młodszy, z którym już niejaką znajomość zawarłem wcześniej. To nie był dla mnie żaden partner do dyskusji, ale skoro już był, życzliwie na niego spoglądałem. On zaś, pozbywszy się pozy dzielnego pogranicznika, stał przede mną, po prostu zaciekawiony tym, co będzie ze mną dalej, nie sądzę, że polecono mu, aby mieć mnie na oku. Służba jego polegała zapewne na tym, by kręcić się cały czas po placówce. Chcąc mnie zjednać lub też pokazać, że i on mi sprzyja, przybliżając się, konfidencjonalnie ściszonym głosem zaczął przestrzegać mnie przed próbami fotografowania. Sprowokowany, znowu pokazałem chłopakowi obszary, istnienia których jego biedna, regulaminowa głowa nie podejrzewała.

Słysząc, że fotografowanie jest surowo zabronione, niby szczerze zdziwiony zapytałem, a z jakiego to powodu? Co tu jest takiego tajemniczego, zastanawiałem się głośno, wskazując na rybackie łodzie. No jak to, słyszę z nutą wyrzutu, wojenna tiechnika, dodaje, co już zabrzmiało w zupełnie innej tonacji. Niby dostrzegam dopiero teraz przedmiot, z którego tak dumny jest strzegący go żołnierz. Te dwie motorówki to jest ta chroniona wojennaja tiechnika, dziwuję się głośno? Po prawdzie, były to dwie, zapewne wysłużone krypy, nic ciekawego, ale zdolne do wejścia na zalew. Co najwyżej, mogłyby one zachwycić jakiegoś motorowodniaka z Elbląga, który bez trudu zaadoptowałby taką łódkę do spacerów z rodziną po Szkarpawie. Widząc, że moje zdziwienie nie robi na wartowniku wrażenia, decyduję się na stosowny wywód. Pytam go zatem, czy twoja łyżka, za pomocą której bezwstydnie obżerasz się codziennie kaszą jest wojenną techniką czy nie jest.? No skądże, uśmiecha się amator gryczychy. No właśnie, kontynuuję dalej, sens tego co robisz, pilnując tej techniki, jest dokładnie taki sam jak rozkaz aby strzec twoją łyżkę przed okiem postronnych. I nie chodzi mi to, kończyłem nieco rozbawiony, że na tych motorówkach możecie co najwyżej gonić kajakarzy na Dniestrze, ale o coś ważniejszego – pilnujesz bracie tego czego już na świecie nie ma, są obszary, gdzie ani granic ani motorówek nie ma. To że my sobie rozmawiamy świadczy o tym, że rychło i wy będziecie się zajmować czymś innym, aniżeli pilnowaniem łyżek. Bojec-pogranicznik znieruchomiał, patrzył tak, jakby coś w jego wnętrzu zachodziło, z czym będzie musiał się tak czy inaczej uporać. Widomym wyrazem jego stanu ducha było nie regulaminowe obsunięcie się zawieszonego na ramieniu kałasza.

W końcu zapada ostateczna decyzja. Brzmiała ona następująco: mam ze wszystkim składać się na gazik, który zabierze mnie do Palancy, niedalekiego przejścia granicznego, położonego w Mołdowie. Tam po odprawach paszportowej i celnej będę mógł swobodnie poruszać się po Ukrainie! Kilkunastokilometrowa przejażdżka nie jest żadnym już dla mnie wyzwaniem, ale nie mam wcale ochoty składać kajaka. Próbuję petraktować, ale leitenant jest nieustępliwy, zabieram się więc raźno do roboty. Nie trwało to długo, mając umundurowanych pomocników, rychło cały mój dobytek znalazł się w samochodzie i po chwili jechałem już z powrotem do Mołdowy.

Przejście graniczne w Polancy robi dobre wrażenie, mieści się pewnie w europejskich standartach. Usytuowane niedaleko od Dniestru, otwiera drogę kajakarzom z Mołdowy na Ukrainę, nad czym po niewczasie mogłem się zastanawiać. Gazik nasz, gdy tylko przystanął, wywołał żywe zainteresowanie pograniczników, którzy czy to z powodu zamierającego ruchu na granicy, czy też spodziewając się jakichś wyjątkowych atrakcji, wielką grupą otoczyli samochód. Pewnie jeszcze z kimś takim jak ja nie mieli do czynienia, i kiedy stopniowo dowiadywali się w czym rzecz, zwracali się do mnie z wyraźną sympatią. Stanęło ostatecznie na tym, że kiedy moje sprawy, puszczone w ruch, były przedmiotem zabiegów dość długotrwałych i delikatnej natury, ja w towarzystwie strażników granicy zabawiałem się wymianą pociesznych anegdotek, niekiedy mało wybrednych, na temat płci pięknej.

Przywieziony do Polancy, miałem dokonać formalnego uwiarygodnionego pieczęciami w paszporcie przejścia z terytorium jednego państwa na drugie. Teraz na koniec w pełni uświadamiam na czym polega mój kłopot i jakich potrzeba starań, aby mogły być one rozwiązane. Moje trudności wjazdu na Ukrainę, biorą się po pierwsze stąd, iż nie wiadomo skąd przybywam. Jak już wcześniej wspominałem, wjeżdżając do Naddniestrza, formalnie znajdowałem się na terytorium Mołdowy ale służby graniczne Naddniestrza wpuściły mnie bez jakiejkolwiek adnotacji w paszporcie. Wyjechałem z Ukrainy, to zostało odnotowane, ale dokąd zmierzałem dalej, tego już z paszportu nie można było się dowiedzieć. To właśnie wzbudzało stały niepokój ukraińskich służb granicznych. Przywożąc mnie do Mołdowy, mogłem już znaleźć się na terytorium Ukrainy, nie z nikąd lecz opuszczając terytorium republiki, na której właśnie znajduję się. Ale i to nie jest wcale takie proste, pojawia się kwestia druga. W tym bowiem momencie dochodzi do mnie informacja – ażeby być w Mołdowie, muszę posiadać mołdawską wizę. Dowiaduje się, że w ostatnim roku czy latach Polska i Mołdowa wprowadziły wizy dla swych obywateli, chcących po tych krajach podróżować. Tymczasem ja znalazłem się w Mołdowie bez wizy łamiąc prawo! Co robić z tym fantem, zastanawiali się zapewne pogranicznicy z obu stron. Rzeczywiście, sprawa jest subtelna i działać muszą oni niekonwencjonalnie.

Stając przed mołdowskim oficerem służb granicznych dowiaduję się, że skoro ja opuściłem już Mołdowę, on niczego nie chce wiedzieć, mnie w ogóle tam nie było, udało się mi - to dobrze, jemu nic do tego. Tak jak zareagowała strona mołdowska, tak też postąpili Ukraińcy. Upewniając się raz jeszcze, że spływam Dniestem, dodatkowo mając już wykupiony bilet powrotny z Odessy do Gdańska, przybijają mi wreszcie pieczątkę wjazdu na Ukrainę. Odprawa celna była już tylko prostym formalnym zabiegiem, nie wartym pamięci gdyby nie to, że musiałem zupełnie niepotrzebnie składać i wieźć na granicę kajak. Zaczęło ściemniać się, kiedy wracaliśmy z powrotem do Majaków. Na moją prośbę, lejtenant dowiózł mnie do samego brzegu rzeki, po wyładowaniu sprzętu serdecznie pożegnaliśmy się.

Epizodem granicznym kończę moją opowieść o spływaniu dolnym odcinkiem Dniestru. Jeśli sama rzeka, wyłączając liman, nie przysparza żadnych trudności, to od geopolitycznej strony, nie jest wcale łatwa do przepłynięcia.

Już w swym środkowym biegu Dniestr jest rzeką graniczną i taką pozostaje praktycznie aż do końca. Wymaga to oczywiście starannego pilnowania spraw paszportowo-wizowych i rozsądnego w związku z tym trzymania się tylko brzegu rzeki państwa przez nas odwiedzanego. Na dolnym odcinku rzeki nie ma wcale usytuowanych przy samym brzegu przejść granicznych. Placówki czy strażnice wojsk pogranicza takich funkcji jeszcze nie pełnią. Nie znaczy to jednak, że spływanie jest niemożliwe. Opisując tak starannie historię moich przejść granicznych zamierzałem przekonać, że mimo trudności i niewygód rzeką da się spłynąć. Na granicach formalnie obowiązują jeszcze stare, sowieckie zasady. Jak dalece przeżyły one swój czas, świadczyć mogą moje przygody na granicy. Wypływając z Polski, można już przedostać się na Dniestr i przepływając całą Europę Środkową, znaleźć się na samym brzegu Czarnego Morza.

kontakt z uczestnikiem spływu:
http://www.moje-kajaki.net/

F strona główna